S. Mary Virginia Orna, emerytowany profesor chemii, aktualnie mieszkająca we wspólnocie w Nowym Jorku, spędziła miesiąc we wrocławskim domu, będąc goszczona przez nasze siostry. W tym czasie mieliśmy okazję spotkać się Siostrą kilkukrotnie, między innymi podczas wywiadu, który przeprowadzili z nią uczniowie klasy 3e, Maria Mikołajczak i Mikołaj Lewczuk. Tekst, przetłumaczony przez uczniów klas pierwszych, został opracowany przez redaktora Karola Białkowskiego i opublikowany w styczniowym numerze Gościa Niedzielnego. Poniżej wklejamy tekst ze strony tygodnika oraz odnośnik do oryginalnego tekstu, który został spisany przez uczniów i zredagowany przez p. Piotra Sołodynę. Zdjęcia Kuba Wojsławski.

WYWIAD Z S. MARY VIRGINIĄ ORNĄ W JĘZYKU ANGIELSKIM

===================

Jakie były początki Siostry naukowej pasji? Czy ktoś z rodziny był naukowcem?

Cóż, mam na ten temat pewną anegdotę. Wydarzyło się to mniej więcej, gdy miałam 10 lat. Mój ojciec był księgowym, co w ogóle nie było związane z nauką, mama zaś była gospodynią domową. Pamiętam jedno Boże Narodzenie – mój ośmioletni brat dostał zestaw młodego chemika, a ja dostałam lalkę. Od razu ogarnęła mnie zazdrość. W następstwie siłowego przejęcia prezentu brata, którego obezwładniłam (śmiech), bo był ode mnie młodszy, zabrałam zestaw do eksperymentowania do swojego pokoju, co w chwilę później skutkowało eksplozją (śmiech). To był początek mojej kariery naukowej. Tak więc jeśli ludzie pytają mnie, jak zostałaś chemikiem, zawsze odpowiadam: „Och, to przez mojego brata”. Pytają więc: „Czy twój brat był naukowcem?”. „O nie, ale gdybym nie miała brata, nigdy nie zobaczyłabym zestawu młodego chemika”.

Jako temat swoich badań Siostra wybrała barwy. Jak zaczęła się ta przygoda z kolorami? Dlaczego to waśnie kolory tak Siostrę zainteresowały?

W rzeczywistości nie znajdziemy zagadnienia koloru w programach nauczania chemii. Na studiach magisterskich można studiować chemię przez kilka lat i prawie nigdy nie usłyszeć o kolorach poza tym, że związki chemiczne mają określony kolor. Więc niewiele o tym wiedziałam. Nawet o tym nie myślałam, dopóki nie zostałam poproszona przez kierownika Wydziału Sztuki na naszym uniwersytecie, by spróbować zgłębić zagadnienie koloru i zaplanować kurs na ten temat dla studentów kierunków artystycznych. Kurs, który powiązałby chemię ze sztuką, tak by studenci Wydziału Sztuki nie musieli przychodzić wystraszeni na zajęcia z chemii (śmiech). Coś takiego, z czym byliby w stanie sobie poradzić i czerpać z tego przyjemność. Tak więc musiałam wrócić do szkoły. Dostałam stypendium z Narodowej Fundacji Nauki, wzięłam trochę wolnego i poszłam do Instytutu Sztuk Pięknych Uniwersytetu Nowojorskiego, aby uczyć się o kolorze. Na szczęście na uniwersytecie funkcjonował także osobny Wydział Konserwacji Dzieł Sztuki, prowadzony wspólnie przez fizykochemika i historyka sztuki. Myślę, że było to najlepsze miejsce do nauki o kolorze. Kiedy zaczęłam tam pracować, wzięłam udział w zajęciach mikroskopii chemicznej. Polega to na obserwowaniu obiektów pod mikroskopem pod kątem ich krystalicznej budowy. Spędziłam w Instytucie Sztuk Pięknych jeden semestr, a kiedy uczęszczałam na kurs mikroskopii, przysiadł się do mnie pewien człowiek i zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałam się, że był wykładowcą na Uniwersytecie Nowojorskim, był historykiem sztuki, specjalizował się w ormiańskich średniowiecznych rękopisach i powiedział: „Mam dla ciebie propozycję! Mam wrażenie, że nie poznam swoich rękopisów bardzo dobrze, jeśli nie dowiem się, z czego są zrobione i z jakich związków chemicznych się składają”. Zaproponował mi podróż dookoła świata w celu zbadania rękopisów, które mogłyby być badane tylko w macierzystych bibliotekach. Ponieważ dostał grant naukowy na swoje prace, mogliśmy udać się do miejsc, przeanalizować rękopisy albo przynajmniej pobrać z nich próbki. Musiałam oczywiście uzyskać zgodę matki przełożonej na wyjazd z obcym mężczyzną i przypuszczam, że musiał on także zapytać o zgodę swoją żonę (śmiech). W każdym razie przez kilka lat robiliśmy tę wycieczkę do rękopisów i okazało się, że były to głównie manuskrypty ormiańskie i bizantyjskie. Kiedy skończyliśmy analizy i opublikowaliśmy rezultaty, reakcja społeczności akademickiej była oszałamiająca. Okazało się, że nikt wcześniej nie podjął tego typu pracy i nikt do końca nie wiedział, czego się spodziewać. Wszystko, co dotychczas mieliśmy, to literatura zawierająca teorie na temat tego, co mogło być w tych rękopisach – my dowiedzieliśmy się, że część z tego było prawdą, a część nie. Na przykład wszyscy twierdzili, że zielony pigment w ormiańskich rękopisach był minerałem zwanym malachitem, a my odkryliśmy, że tak nie było – naprawdę była to mieszanka dwóch pigmentów, uzyskana jak przy mieszaniu kolorów: gdy chcesz uzyskać zielony, to mieszasz ze sobą niebieski z żółtym. I dokładnie to odkryliśmy – niebieski pigment to był azuryt, a żółty – związek arsenu, wysoce toksyczny, zwany aurypigmentem. To były tylko niektóre z teorii, które zdołaliśmy obalić. 

Naukowcy byli tym bardzo zainteresowani. Dostaliśmy wiele próśb o przedruki rękopisu, który opublikowaliśmy, i w rezultacie bardzo intensywnej pracy stworzyliśmy bazę danych tych przebadanych pigmentów. Wyniki naszej pracy zostały wystawione razem z pigmentami w bibliotece J.P. Morgana w Nowym Jorku. Ukazał się też katalog, który nosił tytuł „Skarby w niebie”, dlatego że Ormianie niezwykle wysoko cenili swoje rękopisy – kiedy je czytali, to czuli się jakby byli w niebie.

Czy napotkała Siostra jakieś trudności w zdobywaniu kolejnych szczebli naukowych? Jeśli tak, to jak Siostra sobie z nimi poradziła?

Jedynymi przeszkodami, jakie zwykle napotykają kobiety, to uprzedzenia, które sprawiają, że mogą być wykluczane z pełnienia niektórych funkcji. Te uprzedzenia szczególnie mnie dotknęły, ponieważ w czasie, gdy byłam gotowa ubiegać się o studia podyplomowe po zdobyciu tytułu licencjata i aplikowałam do kilku dużych uczelni, okazało się, że nie przyjmują kobiet nawet na studia magisterskie. Dotyczyło to nawet wyższych stopni doktoranckich. Byłam tym bardzo zaskoczona i zdziwiło mnie także, że nawet nasz własny stanowy uniwersytet Rutgers University w New Jersey, choć nazywał się „stanowy”, to jednak nie akceptował kobiet. Tak więc pojawiła się przeszkoda związana z polityką uczelni. Zdałam sobie sprawę, że to musi się zmienić, choć na pewno nie byłam jedną z tych osób, które mogłyby zainicjować tę zmianę. Ale wtedy uświadomiłam sobie istnienie takich barier. Jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia, zamiast pójść na studia magisterskie, podjęłam pracę w przemyśle chemicznym, ale po roku zorientowałam się, że to nie dla mnie. Naprawdę tego nie lubiłam. I wtedy znowu zaczęłam aplikować na studia podyplomowe, ale znalazłam tylko jedną szkołę, która chciała przyjąć kobietę.

Wiemy, że badanie historii jako takiej jest bardzo ważne, ale nie słyszeliśmy o tym, aby ktoś specjalnie zajmował się badaniem historii chemii. Jakie to ma obiektywne znaczenie?

Cóż, to jest bardzo ciekawe pytanie. W dzisiejszych czasach patrzymy na naukę przez pryzmat wyników badań. Patrzymy na to, co ludzie już odkryli i w pewnym sensie na bazie tego gromadzimy coraz to większy kapitał wiedzy o otaczającej nas przyrodzie, a także uczymy się ją wykorzystywać do celów praktycznych. Korzystamy z rozwoju nauki; na przykład nie mielibyśmy elektryczności, gdyby nie nauka. Jest to efekt badań chemicznych, np. Michaela Faradaya. To, co robimy rzadziej, to szukanie początków. Te są równie istotne, co wyniki, ponieważ mówią nam, skąd pochodzimy, jaka jest nasza tożsamość. Tak więc jeżeli studiujesz historię chemii i jesteś chemikiem, zaczynasz rozmieć swoją własną tożsamość jako chemika. Coraz więcej szkół wyższych w Stanach Zjednoczonych sugeruje obecnie, ale nie wymaga, żeby studenci uczyli się ich historii, ponieważ pozwala im to mieć lepszy wgląd w naukę. Podam wam więc jeden przykład, ale jestem pewna, że znacie historię Marii Skłodowskiej-Curie, ponieważ jest ona najsławniejszą kobietą naukowcem na świecie. Maria Skłodowska-Curie była w świecie nauki nikim i napotykała przeszkody, ponieważ z mocy prawa nie mogła zdobyć wyższego wykształcenia w Polsce, dlatego w pierwszej kolejności wyjechała do Francji. Żyła praktycznie z niczego. Odwiedziłam kilka miejsc, dzielnic, w których mieszkała, a mieszkała, dla przykładu, na piątym piętrze na nieogrzewanym strychu. Być może miała jeden bochen chleba tygodniowo, a na pewno bardzo niewielkie wsparcie. I kiedy prowadziła swoje badania, zrozumiała, że przy oczyszczaniu uran dawał większą ilość promieniowania niż czysty uran. Nie mogła zrozumieć, dlaczego, pomyślała o tym i zdała sobie sprawę, że musi być w tym coś ukrytego, o czym nikt wcześniej nie wiedział; że musi być jakaś radioaktywna substancja, która była jeszcze bardziej radioaktywna niż uran. Nie mogła myśleć o niczym innym – musiała spróbować znaleźć to coś innego i zajęło jej to kilka lat, aby dokładnie zbadać 10 ton rudy, żeby w końcu wyprodukować 10 miligramów tej nowej substancji. I, wymownie, nazwała go polonem. Polon pozostałby nieznany i pozostałby czymś, czego nikt by nie odkrył być może przez bardzo, bardzo długi czas, gdyby M. Skłodowska-Curie nie znalazła wyjaśnienia dla dziwnego zdarzenia, którego nikt wcześniej nie zauważył, i gdyby nie miała tej wytrwałości, aby próbować znaleźć igłę w stogu siana. I znalazła ją, a potem oczywiście znalazła także rad w tym samym stogu siana. Ta historia sama w sobie zrodziła ogromną liczbę biografii M. Skłodowskiej-Curie. Nie sądzę, że ktoś policzył liczbę biografii, które zostały napisane w każdym języku, na każdym poziomie. I tak to właśnie się skończyło – powiększeniem układu okresowego o dwa nowe pierwiastki i dwiema Nagrodami Nobla, których wcześniej nigdy nie przyznano kobiecie. Ona tworzyła historię i pozostała historią, bo pozostaje inspiracją dla Polaków, pozostaje inspiracją dla każdej kobiety, którą znam. Tak więc jedną z moich misji jest pomaganie innym ludziom uczyć się o ważnych osobach, a szczególnie o kobietach, które tworzyły wspaniałą naukę. I myślę, że wiecie o Nagrodzie Nobla z chemii przyznanej w 2020 r. dwóm kobietom, co się jeszcze w historii nigdy nie zdarzyło. Jedna z nich to Francuzka Emmanuelle Charpentier, a druga – Amerykanka Jennifer Doudna. Nagroda została im przyznana za odkrycie łatwego sposobu łączenia genów, dzięki czemu można teraz praktycznie robić z nimi prawie wszystko.

Otrzymała Siostra w tym roku bardzo ważną nagrodę – HIST Award for Outstanding Achievement in the History of Chemistry, czyli nagrodę za wybitne osiągnięcia z dziedziny historii chemii przyznawaną przez Amerykańskie Towarzystwo Chemiczne (American Chemical Society). Co to za nagroda?

Geneza tej nagrody pochodzi od pewnego dżentelmena, który posiadał firmę chemiczną i był bardzo bogaty. Jego pasją była historia chemii, a szczególnie historia barwników, ponieważ jego firma je produkowała. Doktor Sidney Edelstein, bo tak się nazywał, i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Pewnego dnia powiedział mi: „Wiesz co, chciałbym wysłać cię do Izraela na kilka tygodni, abyś sprawdziła mi tam taką uczelnię, której chciałbym dać dotację i być może założyć instytut. Ale potrzebuję kogoś, kto zna się na rzeczy i mógłby sprawdzić, czy moje pieniądze nie będą wyrzucone w błoto i czy coś dobrego z tego wyjdzie”. Więc wysłał mnie do Izraela, gdzie pracowałam przez tydzień, przeprowadzając inspekcję tej uczelni, rozmawiając z tamtejszymi ludźmi i tak dalej. Po tym spędziłam wakacje na koszt dr. Eldesteina (śmiech), który zachęcił mnie, abym zwiedziła kraj i czegoś się o nim nauczyła. Dzięki temu zobaczyłam rzekę Jordan, pojechałam do Petry i zwiedziłam wiele innych pięknych miejsc. Oczywiście, napisałam swój raport, który okazał się bardzo korzystny, w następstwie czego dr Eldestein utworzył instytut, a ja mu w tym pomogłam. Tak naprawdę to dr Edelstein zainteresował mnie historią chemii. Zaczęłam rozumieć, że ta dziedzina jest tak istotna, iż mogłaby być dodana do podstawy programowej z chemii, co wzbogaciłoby program nauczania. Przez to studenci nie patrzyliby tylko na molekuły, ale także na ludzi odpowiedzialnych za odkrycie tych molekuł. Dlatego zaczęłam czytać coraz więcej o historii, by w ten sposób móc dodawać do programu jej elementy, gdzie było to stosowne i potrzebne. Przekazywanie historii to także pokazywanie wybitnych naukowców, którzy w przeszłości dokonywali odkryć dzięki wielkiej determinacji, dzięki temu, że drążyli nurtujące ich zagadnienia i nie pozwalali, by „dziwne” zjawiska zostały zapomniane bez znalezienia ich przyczyny. Takie było podejście M. Skłodowskiej-Curie, która kiedy zaobserwowała dziwne zjawisko, dążyła do jego wyjaśnienia. Jest wiele takich „dziwnych” zjawisk w historii chemii i gdyby ludzie ich nie zbadali, nie dowiedzielibyśmy się np. o gazach szlachetnych. Odkrycie argonu przypisuje się Williamowi Ramsayowi, który próbując ustalić gęstość azotu do wielu miejsc po przecinku, odkrył, że gęstość azotu jest inna, gdy ten pochodzi od roślin, które zostały spalone. Kiedy zbadał azot tego typu i wziął azot z atmosfery, okazało się że ten drugi był troszkę gęstszy od tego pobranego z żywych organizmów, tylko było to na szóstym miejscu po przecinku. Wielu ludzi mówiło: „To tylko błąd podczas eksperymentu, odpuść, to nie jest ważne”, ale on powtarzał ten sam eksperyment w kółko i w kółko, aż w końcu odkrył, że wciąż istnieje różnica na szóstym miejscu po przecinku. Nie poddawał się, był przekonany, że coś „chowało się” w azocie z atmosfery i sprawiało, że był cięższy od azotu z żywej materii. Więc pobrał próbki atmosfery i zaczął je oczyszczać, wydobywając azot po trochu. Po eksperymentach z wieloma próbkami pobranymi z atmosfery odkrył, że w ok. 1 proc. składała się z cięższego pierwiastka, który na nic nie reagował. Był całkowicie bezwładny. Okazało się, że jest to pierwiastek argon, a gdy Ramsay opublikował wyniki swoich badań, nikt mu nie wierzył. A Mendelejew, twórca układu okresowego, nie wierzył mu najbardziej, ponieważ myślał, że „zniszczy” to jego układ (śmiech), ponieważ był to pierwiastek, który nigdzie nie pasował. Po odkryciu argonu zaczęło się polowanie i odkryto całą rodzinę takich pierwiastków. I zmieściły się w układzie okresowym, ale dopiero po śmierci Mendelejewa.

Dużo Siostra podróżowała z powodu swojej pracy. Która podróż wywarła na Siostrze największe wrażenie i dlaczego?

Podróżowałam bardzo dużo. Myślę, że tą podróżą, która miała na mnie największy wpływ, była ta z końca 2017 r., kiedy zostałam zaproszona, by odwiedzić Tajwan i nasz tamtejszy Urszulański Uniwersytet Językowy w Wenzao. Zaprosili mnie tam nie dlatego, że jestem naukowcem, tylko dlatego, że jestem urszulanką. Chcieli, żebym rozmawiała ze studentami o duchowości św. Anieli oraz jak na zajęciach, kursach na poziomie uniwersyteckim można tego ducha przywołać w relacji ze studentami, w nauczaniu. Więc poleciałam tam nie jako naukowiec, tylko jako siostra urszulanka. Zorganizowano mój miesięczny pobyt na Tajwanie w taki sposób, że dwa tygodnie wykładałam na uniwersytecie, by później dwa tygodnie mieć czas na zwiedzanie tego kraju jako turystka. Co było przede wszystkim bardzo ciekawe na Tajwanie, to fakt, że od pierwszej chwili byłam funkcjonalną analfabetką: gdziekolwiek nie spojrzałam, nie mogłam znaleźć żadnego znaku napisanego w alfabecie łacińskim. Wszystko było napisane pionowo, ideogramami i nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam przeczytać nawet znaków drogowych (śmiech). Gdybym chciała gdzieś pójść i bym się zgubiła, nie wiedziałabym, gdzie jestem. I nie mogłabym się spytać kogokolwiek, gdzie mam iść. To naprawdę było niepokojące doświadczenie. A ja lubię wychodzić i spacerować.

Co jest takiego fascynującego w uczeniu innych?

Uwielbiam rozmawiać! I uwielbiam opowiadać historie, ale także słuchać historii od innych ludzi i je przekazywać dalej. I myślę, że głównym powodem, dla którego uwielbiam uczyć, jest moje przekonanie, że podstawowym celem edukacji jest pomaganie ludziom w uświadomieniu sobie, kim są jako osoby. W tym samym czasie pomaga mi to samej sobie uświadomić, kim jestem jako osoba. Edukacja jest najważniejsza, bo pomaga nam uświadomić sobie swoją tożsamość. To jest wspaniałe dla nauczyciela widzieć wzrost swoich uczniów. Szczególnie jeżeli masz kontakt z uczniami przez długi czas, powiedzmy ponad rok, wtedy naprawdę widzisz ich ogromy rozwój i to, że nie marnujesz swojego czasu. W rzeczywistości nauczanie jest, można powiedzieć, uświęconym zawodem.

Teraz chcielibyśmy się spytać o Siostrę o życie urszulańskie. Jak to było z Siostry powołaniem?

Znalazłam swoje urszulańskie powołanie, ponieważ się zakochałam. A właściwie zakochałam się we włoskiej operze. Teraz możecie zapytać, jaki jest związek? Podczas gdy pisałam doktorat, a działo się to w Nowym Jorku, w tamtych latach można było kupić bilety na miejsca stojące do Opery Metropolitańskiej za dwa dolary. Jeżeli można było kupić je tak tanio, a mieszkałam blisko, to doszłam do wniosku, że powinnam tam chodzić. Zwolniłam wszystkie swoje poranki i zapisałam się na zajęcia popołudniowe. W ten sposób miałam wolne przez wszystkie 5 dni tygodnia, więc mogłam iść do opery, kiedykolwiek bym chciała. Wtedy wciąż mieszkałam z rodzicami. Wracałam do domu o 2.00 nad ranem, szłam spać i na 10.00 rano szłam do zajęcia. Więc z radością robiłam tak przez długi czas, aż pewnego dnia na wydziale chemicznym zadzwonił telefon z informacją, że w Mount St. Ursula Academy jedna z sióstr poważnie zachorowała i szukają nauczyciela. Kierownik wydziału przejrzał grafik i zobaczył, że byłam jedyną osobą z całkowicie wolnymi porankami, więc mogłabym uczyć w tej szkole. Powiedziałam, że nie ma mowy, nie chciałam uczyć. Zachęcił mnie, abym tylko poszła na rozmowę kwalifikacyjną. Nie musiałabym przyjmować stanowiska, ale widzieliby, że ich nie ignorujemy. No cóż, zgodziłam się. Udałam się do Mount St. Ursula Academy, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyłam siostry urszulanki; nigdy nawet o nich poprzednio nie słyszałam. A pierwsze pytanie, jakie mi zadała dyrektorka, to jakie chciałabym wynagrodzenie. Przychodząc, postanowiłam podać bardzo wysoką sumę, na co ona powiedziała: „Ok”. I wtedy naprawdę byłam w pułapce, ponieważ to oznaczało, że będę musiała przyjąć tę pracę. Tak więc zaczęłam uczyć na Mount St. Ursula Academy i po pół roku poproszono mnie o zostanie, ponieważ szkoła się rozwijała i potrzebowali jeszcze jednego nauczyciela chemii. I powiedziałam: „No cóż…. w porządku”. Bo zaczynałam lubić uczenie. Robiłam to przez kolejne cztery lata, a w międzyczasie skończyłam swój doktorat. Po tych czterech latach zrozumiałam, że nie ma dla mnie miejsca na tym całym świecie poza urszulankami i szkołą Academy of Mount St. Ursula. Nic innego dla mnie się nie liczyło. Zdałam sobie sprawę z mojego urszulańskiego powołania, a zrozumienie tego zajęło mi cztery i pół roku. Potrzebowałam zupełnego przypadku, żeby dowiedzieć się, że urszulanki w ogóle istnieją.

Jak rodzina i znajomi zareagowali na Siostry decyzję o wstąpieniu do zakonu?

Uch… niezbyt entuzjastycznie (śmiech). Nowicjat urszulański był w mieście Beacon nad rzeką Hudson. W Nowym Jorku moi znajomi pytali: „Jedziesz do tego obozu koncentracyjnego nad Hudson? Wiesz, że to jest obóz koncentracyjny?”. Z kolei moim rodzicom w ogóle się to nie podobało. Przed tym, jak w końcu dotarłam do tego „obozu koncentracyjnego”, wypaliłam ostatniego papierosa (wiecie, wtedy wszyscy palili) i dopiłam ostatnią szkocką… Byłam jeszcze wtedy osobą świecką (śmiech). Mieli tam niedziele z wizytą, więc moi rodzice przyjeżdżali w każdą taką niedzielę, a była to długa podróż, i… tylko tam siedzieli. Mój ojciec bez słowa, a moja matka płacząc. To były cudowne wizyty (śmiech). A matka od czasu do czasu przez łzy mówiła: „Twoje ubrania są w bagażniku”, po czym znowu siedziała i płakała. A mój ojciec po prostu siedział. Przechodziłam przez to przez parę lat, ale ostatecznie zrozumieli, że nie wyciągną mnie stamtąd siłą, chociaż naprawdę próbowali.

Będąc doktorem chemii, zdecydowała się Siostra na życie zakonne. Była Siostra gotowa na rezygnację ze swojej naukowej pasji czy przełożeni zaakceptowali od razu, że realizacja chemicznej pasji jest po prostu wpisana w Siostry życie i trzeba umożliwić jej rozwój?

Właściwie to nie ma w tym rozdziału. Zrozumiałam, że jest tak, jak powiedział Jezus w Ewangelii św. Jana: „Aby byli jedno”. To jedna z najważniejszych rzeczy, że nie musi być takiego podziału. To, że jestem urszulanką, wcale nie znaczy, że nie mogę być naukowcem, ponieważ to wszystko jest częścią mnie, tym, kim jestem i nie widzę żadnej sprzeczności między tymi rolami. A tak właściwie studiowanie nauk ścisłych pomaga mi – to jest to prawie mistyczne doświadczenie, gdy zdajesz sobie sprawę z piękna cząsteczek, atomów, ich delikatności, a także absolutnie niesamowitych mechanizmów, które nimi rządzą. To wszystko funkcjonuje? To po prostu powala na kolana! Dla mnie studiowanie nauk ścisłych to religijne doświadczenie.

Co jest takiego szczególnego w urszulańskim charyzmacie?

Och, to naprawdę dobre pytanie. Przesiąkałam nim przez cztery i pół roku, gdy uczyłam w liceum Mount of St. Ursula, i nie zdawałam sobie z tego sprawy. A później musiałam przemyśleć to sama, przetrawić to. Jest coś takiego specjalnego w charyzmacie urszulańskim. Zdałam sobie sprawę, że sięga to korzeniami do św. Anieli Merici. Święta Aniela nie była zbytnio zatroskana tym, co urszulanki powinny robić. Bardziej zajmowało ją to, jakie powinny być. To „bycie” było o wiele ważniejsze niż „działanie”, ponieważ działanie wywodzi się z tego, kim jesteś. Więc Aniela nie wyznaczała szczególnego zadania dla swoich sióstr poza tym, żeby zwracać uwagę na znaki czasu. A kiedy dostrzegasz potrzeby innych, które należy zaspokoić, to idź i je zaspokój. Lecz zanim to zrobisz, pamiętaj: najważniejsze jest twoja relacja z Bogiem. Dlatego potrzeba spotkania z Nim jest bardzo, bardzo ważna. Właśnie dlatego każdego dnia potrzebujemy poświęcić czas na modlitwę, zarówno osobistą, jak i wspólną. To jest naprawdę wielka siła napędowa, ale charyzmat pochodzi od św. Anieli: aby „być”, niekoniecznie „działać”, dopóki najpierw w pełni się nie „będzie”. To „bycie” będzie później właśnie warunkować to „działanie”, to, co robisz i jak to robisz. Z tego wynikało coś więcej – osoby kierujące urszulankami chciały mieć pewność, że kiedy wprowadzano młode dziewczyny w życie urszulańskie, miały wpierw zrozumieć, kim są i co jest najważniejsze, czyli najpierw edukacja. Dlatego urszulanki zadbały o to, aby każda siostra, która trafiała do zakonu, jeśli nie miała jeszcze odpowiedniego wykształcenia, edukowała się w tym, co jest dla niej ważne, aby stała się ukształtowaną osobą. I tak zrozumiałam, że żadna urszulanka nigdy nie przekazuje swojej wiedzy, dopóki nie jest dobrze wykształcona w tym, czego uczy. Gdy się tam pojawiłam, miałam już doktorat z chemii. Siostry nie mówiły mi: „Wróć i  zrób habilitację”, ale powiedziały: „Wiesz co, to, czego naprawdę potrzebujesz, to wykształcenie religijne, a ty nie masz o tym wiedzy”. Dlatego spędziłam dwa lata studiów podyplomowych w Catholic University of America, że zdobyć dyplom z teologii. To były najlepsze dwa lata mojego życia. Naprawdę kochałam studiować teologię i to naprawdę umocniło moje powołanie, które prawdopodobnie nie przetrwałoby, gdyby tak się nie stało. W tak zwanym międzyczasie ani razu nie zajrzałam do książki z chemii. Po tych dwóch latach zostałam zapytana, czy mogłabym uczyć chemii na naszym uniwersytecie. Szczęśliwie uczyłam tam chemii przez następne 40 lat.

Czy trudno było być zakonnicą w USA? Czy to się zmieniło na przestrzeni lat, a jeśli tak, to jak?

Cóż, na pewno się zmieniło. Powiedziałbym, że było trudne, a zmieniło się w zasadzie z powodu Soboru Watykańskiego, który odbył się w 1962 roku. Po soborze i opublikowaniu dokumentów, które wszyscy otrzymaliśmy do przestudiowania, jedną z rzeczy, o które nas poproszono, było przestudiowanie dokumentów dotyczących życia zakonnego, gdzie kładziono nacisk na to, że musimy dostrzegać znaki czasu, które będą nam mówiły, jak się zmieniać. A to zajęło nam dużo czasu. Pracowaliśmy nad tym prawdopodobnie przez ok. 10 czy 12 lat i wiele osób się z tym nie zgadzało, było między nami wiele sporów o to, co zmienić. I stopniowo doszliśmy do pewnego rodzaju porozumienia, że musimy być znacznie bardziej otwarci. Kościół już nie uznawał formy półklauzurowej, więc chciałyśmy wrócić do naszych korzeni – św. Aniela pierwotnie nie chciała gromadzić nas w klasztorze. To św. Karol Boromeusz swoimi reformami w pewnym sensie wepchnął urszulanki do klasztoru. To wcale nie był pomysł św. Anieli. A więc ostatecznie starałyśmy się stopniowo z tego uwolnić, żeby było dużo więcej kontaktu z ludźmi i myślę, że w tym była ta trudność, ale w końcu chyba się udało.

Jest Siostra naukowcem oraz zakonnicą. Dla wielu te dwie sfery życia się automatycznie wykluczają. Czy nauka i wiedza, według Siostry, pomagają wierzyć w Boga czy mogą prowadzić do trudności w zaakceptowaniu dogmatów lub prawd wiary bez możliwości udowodnienia ich?

Zdaje się, że odnosiłam się już poprzednio do tego pytania.

Tak, ale chciałbym, aby Siostra powiedziała coś więcej o empirycznym aspekcie tego i fakcie, że najpierw Siostra była naukowcem, a potem skupiła się na rozwoju religijnym.

Cóż, ujmijmy to w ten sposób. Całe to zagadnienie sprowadza się do zagadnienia dogmatu. Dogmat jest tak naprawdę sposobem Kościoła na sprecyzowanie tego, co jest zasadniczą częścią objawienia, które oczywiście znajduje się w Ewangeliach, w Nowym i Starym Testamencie. Więc dogmaty te w żaden sposób nie ingerują w naukę, ponieważ prawda jest prawdą bez względu na to, gdzie ją znajdziesz. Nie ma znaczenia, czy będziesz jej szukać w ziarnku piasku, nigdy nie dotrzesz do jej istoty. To jest tajemnica, która dotyczy całego stworzenia – każdy człowiek jest niezgłębioną tajemnicą, każda skała, każde zwierzę, nawet komar, są wciąż niezgłębione, choć wciąż staramy się je zgłębić. Przyglądając się stworzeniu i badając go, nie może w żaden sposób zaprzeczyć temu, co znajduje się w objawieniu. Objawienie mówi o dobroci, o stworzeniu. Jeśli spojrzysz na Księgę Rodzaju, Bóg stworzył niebo i ziemię, i wszystko to uważał za dobre, a jeśli Bóg uważa to za dobre, to spróbujmy dowiedzieć się więcej o tym dobru.

W jaki sposób chemia i nauka wzbogacają Siostry życie duchowe i odwrotnie: co daje głęboka wiara realizowana we wspólnocie zakonnej dla kariery naukowej?

Cóż, w rzeczywistości uważam, że kontemplacja natury w jakikolwiek sposób jest świętym doświadczeniem, a więc w rzeczywistości wszystko, co robimy, jest święte, ale sztuką jest uświadomienie sobie tego faktu. Podobnie jak w liturgii wschodniej, gdy kapłan podnosi w pewnym momencie Ewangelię i mówi: „Mądrość! Uważaj!”, mówi trzy razy: „Uważaj!”. Zasadniczo na tym to wszystko polega – na zwracaniu uwagi każdego dnia na to, co jest przed tobą. Każde doświadczenie, każda osoba, każde wydarzenie jest „wiadomością”, abyś był uważny i uświadomił sobie, że to wszystko, co spotykasz, jest częścią znacznie większego obrazu, którego tylko maleńką część możesz zobaczyć. Bardzo ciężko cały czas o tym myśleć w życiu codziennym, czasem potrzebujemy pomocy. Być może dlatego Kościół wprowadził dla nas godzinę czytań z jutrznią, modlitwą przedpołudniową, południową, modlitwą popołudniową, nieszporami i kompletą. Dzięki temu możemy cały dzień skupić myśli na świętości tego, co robimy. Ludzie często są zabiegani i nie mają czasu, lecz przynajmniej mamy poranek, wieczór oraz niedziele na modlitwę. To wszystko jest przypomnieniem, że wszystko jest mistycznym doświadczeniem, jeśli tylko jesteś na to otwarty.

Czy sądzi Siostra, że naukowcy mają jakąś misję do spełnienia, czy nauka powinna być wolna od takich założeń?

Cóż, nie jestem taka pewna co do tego, czy naukowcy mają jakieś zobowiązania poza tym, żeby obserwować naturę i odnaleźć w niej prawdę. To jest najważniejsza sprawa, aby odkryć tajemnicę w naturze. Oczywiście nauka ma też swój użytkowy wymiar, naukowcy mają ogromny wpływ na to, co się dzieje na świecie, na przykład fakt, że szczepionka na COVID-19 została wyprodukowana w niecały rok, gdy początkowo przepowiadano, że zajmie to około czterech lat. Naukowcy z całego świata, którzy normalnie ze sobą rywalizowali, połączyli siły, aby sprostać tej kryzysowej sytuacji i myślę, że jest to idealny przykład – naukowcy poczuli się zobowiązani do współpracy i sprostali temu! Myślę, że to zmieniło sposób, w jaki środowisko naukowe od tej pory będzie funkcjonowało. Oczywiście, jeśli nie pozwolimy na to, aby temu przeszkodziły względy komercyjne. Ale sam fakt, że wiele z tych firm straciło tak wiele pieniędzy, aby wesprzeć humanitarny cel, a mogłyby w innych okolicznościach zarobić, jest wiele znaczący. Przez tę postawę wielu więcej ludzi zostało uratowanych.

Spędziła Siostra trochę czasu w Polsce, odwiedzając różne wspólnoty. Jak porównałaby Siostra Polaków i Amerykanów? Co najbardziej Siostrę zadziwiło w Polsce?

Cóż, nie mogę powiedzieć, że cokolwiek mnie zaskoczyło, ponieważ aby być zaskoczonym, trzeba mieć wcześniej jakieś wyobrażenie, czego się spodziewać, a ja nie miałam żadnych wyobrażeń, więc nie byłam zaskoczona. Muszę jednak powiedzieć, że byłam pod wrażeniem niektórych rzeczy, co jest chyba lepszym słowem. Jedną z rzeczy, które mnie wprawiły w zachwyt, jest to, że Polska jest tak czysta. Możecie w ten sposób o tym nie myśleć, ale jeśli pojedziecie do Nowego Jorku, rozejrzycie się dookoła, a potem wrócicie, to powiecie: „Dzięki Bogu! Jestem z powrotem! Nie muszę myć rąk co 20 minut!” (śmiech). Tutaj wszystko jest bardzo uporządkowane, czyste i bezpieczne, co nie jest takie oczywiste w przypadku wielu części Stanów Zjednoczonych. Jest to coś, co w Polsce bardzo mnie zdumiewa. Po drugie, jestem również zachwycona tym, jacy ludzie są tu gościnni. Nie mam z tym dużo doświadczenia, ale mieszkałam ze współsiostrami urszulankami, które oczywiście są wspaniałe i czuję się po prostu dobrze przyjęta. Myślę jednak, że inaczej by było, gdybym zdecydowała się tu przyjechać na stałe (śmiech). Znasz historię o małym dziecku, które nagle dowiedziało się, że jego mama przyszła ze szpitala z nowym dzieckiem. Cieszy się z tego do czasu, gdy zda sobie sprawę, że to jest na stałe (śmiech). Potem rzeczy już nie idą tak dobrze, więc uważam, że gdyby siostry dowiedziały się, iż zostaję na zawsze, nie dogadywałybyśmy się tak dobrze (śmiech), ale wiedzą, że jestem tu na krótko, by wykonać określoną pracę. One są naprawdę bardzo, bardzo gościnne. Jestem pod wielkim wrażeniem waszej jesiennej pogody. Jest to bardzo nietypowe, ponieważ przyjechałem wyposażona na surową polską zimę i przywiozłam ze sobą zimowy płaszcz, ale nawet go nie rozpakowałam.